Z życia mojej jednostki wzięte. Było to na początku lat 90-tych. Star 244 - bez pasów ma się rozumieć! Jazda do pożaru stodoły w naszej miejscowości (ja nie jechałem bom za młody był). Na ostatnim zakręcie (z drogi krajowej, na ulicę na której był pożar) drzwi z przedziału bojowego otwierają się i chłopak który siedział przy drzwiach został na nich "wisieć". Na szczęście wciągnęli go do środka.
Inny przypadek - tegoroczny. Nowy Jork. Na zakręcie podczas jazdy do akcji otwierają się drzwi. Strażak wypada. Ciężkie obrażenia, złamanie czaszki.
Wiecie co? W czterech literach mam gadanie o "twardzielach", "mięczakach" itp. Jak ktoś to rozpatruje w takich kategoriach, to już jego problem - nie mój.
@emer: może masz rację - sam się zastanawiam, czy czasami nie przesadzam. Może należy odpuścić. Może "nadgorliwość gorsza od faszyzmu". Nie wiem. Czytam Twoje wypowiedzi od dłuższego czasu i mam wielki szacunek! Ja rozumiem jazdę do mieszkania, ubieranie aparatów itd. Mogę się nie zgodzić, ale to rozumiem. Mimo tego, nie potrafię zrozumieć jazdy do śmietnika, przypalonego garnka, trawy, czy powrotu do remizy bez pasów (100% poparcia dla Sylwka). Dla mnie, od mojej "nadgorliwości" bardziej widoczna jest patologia związana z tym, że 80% z nas zawsze bez pasów jeździ. Jak ktoś chce, by mu kto inny dziecko wychowywał - dla tego spalonego garnka - to już jego sprawa, a dla mnie to coś więcej niż głupota. To zdrada mojej rodziny. Ja to tak odczuwam w stosunku do mojej żony i dziecka. Jak zdradę! Bo moim obowiązkiem jest do nich wrócić, a nie rozwalić sobie mózgownicę podczas jazdy samochodem strażackim. Ma potem chłopak żyć ze świadomością, że stary się zabił, bo do pieprzonej trawy jechał? Cała gatka szmatka o bohaterstwie to już dla niego będzie jedne wielki G. To są moje na ten temat odczucia.