Ten Grimwood to chyba wysokiej klasy teoretyk - gawędziarz. Zastrzeżenia do tej metody w poprzednich postach wydają mi się logiczne, ja tylko dodam, że warstwa dymu najprawdopodobniej ani się nie podniesie, ani opuści, najprędzej na skutek działania prądem wody warstwa dymu, pary wodnej i powietrza wymiesza się, dając praktycznie w całej objętości pomieszczenia mieszankę o wysokiej temperaturze i nieprzejrzystą. Co to oznacza dla ratownika czy poszkodowanego chyba nie muszę mówić.
Ale ja nie o tym. Chciałbym się wypowiedzieć na temat techniki otwierania drzwi. Według mnie, (względy teoretyczne, i moje własne doświadczenie praktyczne) należy, jeśli to tylko możliwe, stosować taką metodę:
Drzwi otwieramy stojąc za ścianą od strony klamki, w żadnym wypadku nie stoimy na wprost drzwi (w świetle drzwi). Zabezpieczamy się w ten sposób przed skutkami fuknięcia płomienia lub w skrajnym wypadku przed wybuchem w otwieranym pomieszczeniu. Staramy się nie otwierać drzwi gwałtownie (WAŻNE!). Najpierw uchylamy je na kilka centymetrów, czekamy kilkanaście sekund, jeśli nic się nie dzieje uchylamy je szerzej, na 20-30cm. I cały czas stoimy z boku za ścianą. Po kolejnych sekundach, gdy nic się gwałtownego nie wydarzyło, otwieramy drzwi szeroko i pochylając się nisko wchodzimy jeśli trzeba, lub podajemy prąd wody. Tym sposobem minimalizuje się narażanie ratownika na kontakt z płomieniem, gorącymi gazami lub w skrajnym przypadku na skutki wybuchu.
A teraz odrobina praktyki na poparcie moich tez. Pożar w mieszkaniu na drugim czy trzecim piętrze w bloku, przyjechaliśmy we czterech na GCBA 6/32. Wszedłem do mieszkania z ratownikiem, oczywiście aparaty, pełne zabezpieczenie i z nawodnioną linią W52. W przedpokoju czysto, otwieramy drzwi od pokoku - czysto, zamykamy je i widzimy, że pali się w kuchni, również za zamkniętymi drzwiami. Ja przylgnąłem do ściany od strony klamki, mój partner od strony zawiasów, otworzyłem delikatnie klamkę i uchyliłem drzwi na kilka centymetrów. Cisza. Sięgnąłem ręką do klamki i uchyliłem je bardziej (cały czas się kryjemy). Nic. Zaglądam do środka delikatnie się wychylając w światło drzwi: ognia brak, jednolita warstwa dymu na całej wysokości, temperatura wysoka, ale nie za bardzo. Jak już popychałem drzwi dalej zaczęło jaśnieć (bo się ponownie rozpalało), ale nie zdążyliśmy nakierować prądownicy na źródło pożaru bo w tym momencie przy suficie kuchni powstał płomień, przedostał się pod górną framugą drzwi i objął cały sufit przedpokoju. Nie wybuchło, ale stało się to wszystko tak szybko, że ledwo zdążyliśmy przypaść do podłogi. Zjawisko było piękne, jak na amerykańskim filmie o dzielnych strażakach, "Backdraft" chyba. Ochłonęliśmy szybko, kumpel podał prąd na źródło ognia, chwilę potem dotarliśmy do okna i otworzyliśmy je. Szybko się oddymiło i wtedy skóra mi ścierpła na.... powiedzmy, że na plecach, z wrażenia. Na podłodze leżał sobie licznik gazowy, a z otwartych rur pod sufitem wali gaz. Co było dalej, to inny temat. Dla naszej lekcji poglądowej ważna jest konkluzja: gdybym nie miał takich rutynowych nawyków i gwałtownie otworzyłbym szeroko drzwi, prawdopodobnie nagromadzony w kuchni i nie spalony gaz wybuchłby na skutek nagłego wtargnięcia świeżego powietrza w wystarczającej ilości, a wtedy nasze szanse byłyby raczej cienkie. A tak gaz zaczął rozpalać się stopniowo w miarę dopływu tlenu z przedpokoju. Również stanie w świetle drzwi w chwili wybuchu niczym zdrowym nie pachnie. A wybuchnąć może doprawdy w takich miejscach i okolicznościach, że nikt by się tego nie spodziewał, nie potrzeba do tego nawet butli czy instalacji gazowych. Wystarczy atmosfera, do której wydzieliło się w skutek wysokiej temperatury dużo gazów palnych i brak tlenu, umożliwiającego ich spalenie. Ktoś tu wspomniał prawo Murphy'ego, dlatego ja polecam pod rozwagę moje doświadczenia.
Pozdrawiam.