Pożar w pensjonacie. Przyjeżdzamy pierwsi, następnych jednostek można się spodziewać za 10-15 minut. Zastęp się rozwija. Mgliste wyjaśnienia właściciela na temat ewakuowanych gości. Trzeba iść na rozpoznanie.
Ponieważ należę do tej kategorii dowódców, którzy mówią" za mną" a nie "naprzód" zadałem właśnie takie pytanie, które sugerował wcześniej sasza. Mało mnie nie ścieło z nóg - chętnych brak, namówić nie można.
Oczywiście świadom złamania wszelkich zasad bezpieczeństwa udałem się sam i przyznam się, że tego naprawdę się bałem.
Ta noc zmieniła też moje podejście do kolegów podkomendnych. Poważna, męska rozmowa, którą odbyłem z nimi po powrocie, uświadomiła im, że szkolą się nie po to, by w zimny wieczór grzać się przy ogniu, ale po to, by w taki właśnie jak tamten wieczór być gotowym do działania oraz, że dowódca zna możliwości swoich podwładnych i umie rozpoznać zagrożenie (a przynajmniej powinien) - a podwładni ufać swojemu dowódcy jak matce.
Od tamtej pory nie pytam się kto pójdzie, wydaję polecenie wskazując konkretnego delikwenta. W końcu ja też chcę się czuć bezpieczny, wysyłając kogoś kompetentnego. I jak to mówią w wojsku - rozkaz się wykonuje, podyskutować można po jego wykonaniu.