Prawda jest taka, że obecnie prowadzone negocjacje z rzędem zasadniczo niewiele znaczą. Oczywiste jest że ogłaszanie właśnie teraz ustaleń z których wynika taki czy inny wzrost wynagrodzeń jest zabiegiem czysto propagandowym, nastawionym na kupienie głosów. Zapisy projektu ustawy budżetowej mogą się zmienić, ba nawet uchwalony budżet można zmienić (co miało np. miejsce niedawno, żeby można wypłacić jednorazowe przedwyborcze świadczenia łapówkowe). Nie twierdzę że rząd nie zrealizuje obietnic (choć pamiętam że już tego doświadczyliśmy), ale wieszczenie sukcesu po nic nie znaczącej deklaracji politycznej to przesada (nikt ci tyle nie da co ja ci mogę obiecać – taka stara prawda kampanijna). Co jeśli przy urnie okaże się że nie poszło? Albo co jeśli wygrają, ale później wyjdzie pan x czy y i powie że jednak nie ma kasy i trzeba obciąć? Niestety żeby być w miarę pewnym, to ustawa budżetowa musi być przyjęta i najlepiej żeby rozporządzenia wykonawcze również weszły w życie, co jak wiemy nie jest możliwe w 6 tygodni.
W całym tym bałaganie z naszymi uposażeniami najbardziej mnie wkurwia to, że u nas zawsze, do samego końca, nic nie wiadomo i wszystko może się zdarzyć. Żeby nie kończyć pesymistycznie – liczę że kolejne podwyżki będą w sensownej wysokości, będą skonstruowane w taki sposób aby choć trochę ucywilizować siatkę płac i żeby były cykliczne.